Jambo wyladowal bardzo grzecznie i...tym samym zaczela sie wielka podroz do RPA. Pierwszy dzien mial byc w wersji light, ale niestety nie udalo sie jak zwykle. Zaczelismy od odwiedzin pysznej knajpy rybnej polozonej na plazy oceanu atlantyckiego w bogatszej dzielnicy Kapsztadu. Jak sie okazuje miasto to liczy ponad 4 mln mieszkancow, z czego okolo 1,5 mln mieszka w slamsach. Rocznie przybywa do miasta ogromna ilosc ludzi, z czym wladze maja chyba coraz wiekszy problem. Pierwsze wrazenia? To chyba ńie ta sama afryka ktora widzialem w Zimbabwe i Botswanie. Chyba porownanie z europejskimi portami nad morzem srodziemnym nie bedzie zbytnio przestrzelone. Drugie wrazenie, niestety mozemy uczyc sie od nich budowy drog...ech ta nasza polska rzeczywistosc i to nasze cholerne polskie piekielko...i tak zaczynamy ostry dzien. W ciagu dnia zwiedzanie miasta, ale z uwagi na to ze byla to niedziela, metropolia okazala sie nieco wyludniona. Nie minelo jednak wiele czasu a my juz zaczynalismy nauke gry na bebnach ;). Ech ile to czlowiek w zyciu musi sie nauczyc nowych rzeczy. Potem powrot do hotelu...i jak to zwykle bywa w takim momencie, manetka gazu odkrecona na calego. Calosc zalogi wyladowala w rzeczach w basenie, a cala impreza zakonczyla sie okolo 4am. Ja trzymajac sie jednak swoich wczesniejszych zalozen wstalem na miekkich nogach o 6.30 i poszedlem biegac...troche taki wariat ze mnie....ale to juz kolejny dzien i kolejny wpis...