Przelot z Johannesburga minal bez problemow. Troche zmartwila nas tylko informacja ze samolot linii Libijskich z Jochannesburga rozbil sie i nikt nie przezyl. Niemniej jednak ladujemy szczesliwie na lotnisku, ktore swoja wilkoscia wpisuje sie w typowo afrykanskie porty lotnicze - czyli mala chalupka obslugujaca dziennie nie wiecej niz 5 lotow. Jak to w Zimbabwe nikt sie nie spieszy. Mily Pan wkleja wize, a mila Pani wpisuje do niej bizej nieznane hasla. Tak mija nam 1,5h i juz mamy duuuzy delay. Stad ruszamy prosto do hotelu, gdzie rzucamy nasze bagaze i z przedownikiem ruszamy nad cud natury jakim sie wodospady Victorii. Nie ma slow ktore oddalyby wielkosc i potege natury. Niech zdjecia beda najlepszym obrazem. Jeszcze wtedy nikt nie smial twierdzic ze za dwa dni kazdy z nas ruszy w podroz na tyrolce nad wzurzonymi wodami rzeki Zambezi, ale o tym w kolejnych relacjach :)